Ślub na Islandii - cz. 3

Spis treści |
Możemy pozwolić sobie na późniejszą pobudkę, po której następuje prysznic i śniadanie. Południe zbliża się wielkimi krokami, więc idziemy sfotografować przygotowania panny młodej i pana młodego. Wszystko w „naszym stylu”.

Droga na miejsce ceremonii
W międzyczasie przyjeżdża nasza urzędniczka, Helga, ze swoją siostrzenicą. Towarzyszy jej, ponieważ będziemy przechodzić przez tereny, z których pochodzi jej rodzina, co później okaże się bardzo pomocne :). Przedstawiamy wszystkich sobie, dopełniamy formalności z podpisami i możemy ruszać. Zastanawiam się, czy w samochodzie przed nami na pewno jadą nasze obrączki i czy nikt o nich nie zapomniał, ale na tym etapie musimy już zdać się na los. Trzydziestokilometrowa droga do Hattafell jest znacznie wolniejsza i bardziej wymagająca, niż sobie wyobrażaliśmy.

Nasza chwila
W końcu jednak wymarzona góra pojawia się na horyzoncie. Razem z Pavli zostawiamy resztę przy samochodach i idziemy na zwiady. Po krótkim spacerze na miejsce ceremonii wybieramy plac przy rzędzie kamieni z widokiem prosto na Hattafell. Okazuje się ono znacznie lepsze niż podnóże góry, skąd widok jest o wiele gorszy. Ustawiamy wszystkich z Helgą pośrodku, przy większej, samotnej skale. Podchodzimy razem, trzymając się za ręce, a za plecami towarzyszy nam dron. Stoimy przed Helgą, płyną słowa, a my patrzymy na siebie. Wielkie słowa, małe słowa... mam wrażenie, że wszystko dzieje się jakby poza czasem i przestrzenią. Widzę tylko uśmiech Pavli, jej włosy rozwiane na wietrze i słyszę nasze odpowiedzi na te ważne pytania, dla których wszyscy się tu zebrali. Wymieniamy się obrączkami z grawerem w języku islandzkim. Wszyscy klaszczą, wyciągamy kieliszki, rozlewamy szampana, a ja wygłaszam motto, które, jak sądzę, towarzyszyło nam przez ostatnie kilka lat.
Wideo ślubne
Wyruszamy w drogę
Stopniowo wracamy do samochodów i przebieramy się w stroje trekkingowe. W autach mamy przygotowane 4 plecaki z pełnym wyposażeniem na trekking – dla Pavli, dla mnie, dla kamerzysty Vítka i dla mamy Pavli, Lenki. Helga żegna się i zawraca. Jej siostrzenica wyskakuje z samochodu i odsuwa na bok kilka dużych głazów, zanim ktokolwiek zdąży zaoferować pomoc. Popołudnie szybko mija, a nas czeka dziś nieco dłuższa droga, niż planowaliśmy, bo nie dotarliśmy dokładnie do podnóża. Reszta się z nami żegna. W ostatniej chwili wciskają nam jeszcze batoniki musli i odjeżdżają. Czujemy się, jakby to była wielka wyprawa w nieznane. I po części tak jest, bo po kilku kilometrach na nieutwardzonej drodze decydujemy się obejść Hattafell od południa, licząc na to, że nie zatrzyma nas żadne strome urwisko, których jest tu wiele. Na szczęście nie zatrzymuje. Pod górą siadamy na chwilę i wsłuchujemy się w... absolutną ciszę. Stąd dobrze widać, że ten dawny wulkan, choć wysoki i stromy, przy odpowiedniej ilości czasu i determinacji jest do zdobycia nawet bez sprzętu wspinaczkowego. Zaczyna się mała gra orientacyjna, w której próbujemy trafić na szlak do Alftavatn, co udaje nam się dopiero za drugim razem, nadrabiając kilometr lub dwa. Idziemy w całkowitej samotności po rozległych równinach z czarnego piasku, otoczonych stromymi, zielonymi wzgórzami o ośnieżonych szczytach. Wrażenie, jakbyśmy byli na innej planecie, potęguje fakt, że przez cały czas nikogo nie spotykamy.

Bród jest blisko, ale...
Dopiero o zmierzchu, przy pierwszym moście, mija nas duży samochód terenowy z pustą przyczepą i ponurym, zarośniętym mężczyzną za kierownicą, który znika gdzieś w oddali. Po jakimś czasie spotykamy go przy brodzie, już z innym autem załadowanym na przyczepę. Idziemy wzdłuż brzegu, szukając miejsca do przejścia. Nie wygląda to zachęcająco. Lenka i Vítek na szczęście jeszcze nie wiedzą, jak lodowata potrafi być tutejsza woda. W końcu się decydujemy, i jako pierwsza para zwiadowcza, chłopaki zdejmują spodnie i buty. Jeep stojący kilkadziesiąt metrów od nas nagle rusza, przejeżdża przez rzekę i znów znika w oddali. Przyczepa jednak zostaje po naszej stronie. Domyślamy się, że musi wrócić i że mógłby nas zabrać ze sobą. Ciemność gęstnieje, rzeka jest szeroka i bystra. Nie widzimy dna. Pamiętamy, że ten bród sięgał do połowy uda, a z Indii wiemy, że taka woda potrafi być naprawdę niebezpieczna. Pospiesznie wracamy więc do pozostawionej przyczepy. Czy kierowca wróci? Wraca! Przeciąga linę przez kolejne auto terenowe, najwyraźniej zepsute. Pytam go, czy nie przerzuciłby nas na drugą stronę, wskazując na dziewczyny. Odmawia z ponurą miną i dodaje, że nie poleca nam przechodzić na własną rękę, bo to niebezpieczne. No to mędrzec...

Nocleg
Właściciel holowanego, zepsutego auta, który, jak się okazuje, czekał w dziczy 28 godzin na ratunek, jest zaskakująco bardziej pomocny i wskazuje nam miejsce z najpłytszą wodą. To nas ośmiela, więc pierwsi idą chłopaki. Po przejściu w ogóle nie czujemy palców u nóg. Vítek mówi, że nigdy w życiu nie było mu zimniej :). Dziewczyny też dają radę, więc idziemy dalej. Mijamy kolejny most i pierwszy kemping. Drogę wciąż jako tako widać, ale po około 30 kilometrach pokonanych w jedno popołudnie mamy już dość w nogach i pusto w żołądkach. Znajdujemy niedaleko drogi rów o głębokości trzech metrów, szerokości trzech metrów i długości kilkudziesięciu metrów. Tu rozbijamy namioty. Zmęczenie daje o sobie znać. Gdy grupa A gotuje, grupa B, licząca trzy osoby, rozrywa tunel na maszt podczas próby rozstawienia namiotu. Kiedy grupa A przejmuje budowę, wszystko idzie już gładko i w końcu wszyscy mogą zasnąć. Nasz wielki dzień dobiegł końca.

Jakie formalności trzeba było załatwić przed ceremonią i co działo się po niej, dowiecie się z pozostałych artykułów: |












