Przygoda na Bliskim Wschodzie - cz. 1

Przygoda na Bliskim Wschodzie to nie lada wyzwanie, ale widoki i doświadczenia rekompensują każdy trud.
Spis treści |
Spakowanie się na dwumiesięczną wyprawę motocyklową może wydawać się trudniejsze, niż jest w rzeczywistości. Wystarczy wiedzieć, co ze sobą zabrać, a co zostawić w szafie. Mimo to, zawsze ciągnę ze sobą coś, czego nie użyję, a w domu zostają rzeczy, które by się przydały. Staram się zabierać tylko to, co absolutnie niezbędne, a w razie potrzeby improwizuję. Ważne, że mam co pić i jeść, w czym spać, dokumenty potrzebne do przekroczenia granic i gotówkę schowaną po kieszeniach i w tajnych skrytkach na motocyklu. Jestem gotów.
![]() |
Dumni partnerzy motocyklowej ekspedycji Visual MotoTravel - Five Continents AdventureW ramach projektu WSPIERAMY WASZE MARZENIA pomagamy sportowcom, poszukiwaczom przygód i pasjonatom realizować ich marzenia. Wspieramy również wydarzenia kulturalne, sportowe, turystyczne i podróżnicze, a także inicjatywy społeczne grup i osób indywidualnych. |
Początek podróży
Nadszedł dzień wyjazdu. Na spokojnie dopracowuję mocowanie bagażu i czekam na Pawła, który ma mnie odprowadzić przez kawałek drogi. Zatrzymujemy się w Poděbradach na rynku na kawę, po czym każdy rusza w swoją stronę. Staram się unikać autostrad i kieruję się na Uherský Brod. Mimo chłodu, na ulubionej trasie motocyklistów spotykam wielu jeźdźców, cieszących się długimi zakrętami o idealnej nawierzchni. Biwak rozbijam na łące przy lesie, gdzie delektuję się pierwszym wieczorem tej podróży. Kuropatwy i inne leśne stworzenia życzą mi dobrej nocy.
Przejazd przez Węgry i Serbię
Motocyklową męczarnię, jaką jest węgierska patelnia z drogami prostymi jak od linijki, pokonuję bez zbędnych przystanków i kieruję się do Serbii. Na granicy rutyna – paszport, dowód rejestracyjny, a na pytania, dokąd jadę i co wiozę, odpowiadam automatycznie. Droga lokalnymi trasami jest wolniejsza, ale przynajmniej co jakiś czas z monotonii wyrywa mnie sygnalizacja świetlna. Serbowie chyba kochają światła, bo umieścili je na każdym skrzyżowaniu. Belgrad tylko mijam, a jedyne, co przykuwa moją uwagę, to plac pełen demonstrantów, z daleka pilnowany przez hordę uzbrojonych po zęby policjantów.
Przez Bałkany, dalej na wschód
Nocny deszcz nasycił ziemię wodą, więc wyjazd z łąki był nieco trudniejszy. Dolina pode mną spowita jest mgłą. Przede mną pojawiają się pierwsze wzgórza, a krajobraz wokół zaczyna przypominać Bałkany, jakie znam. Drogi w końcu zaczynają się wić, a przyroda tętni wiosenną zielenią. Na granicy bułgarskiej tworzy się korek. Skracam sobie czas rozmową z Włochem, którego Africa Twin stoi kilka aut za mną. Okazuje się, że jedzie tylko do Stambułu odwiedzić przyjaciela. Niezła wycieczka. Jestem w Bułgarii. Kieruję się na Sofię, nad którą wznoszą się wciąż ośnieżone szczyty. Kempinguję nad rzeczką, idealną do odświeżenia się. O mały włos nie zabrałbym z wody kilku czarnych pasażerów w postaci pijawek. Zaczyna padać, a mojemu zasypianiu towarzyszy szczekanie dzikiej sfory psów, która oblegała mój namiot do późnej nocy.
Mokra Bułgaria
Rano psy witają mnie szczekaniem. Znowu pada. Pakuję mokry namiot, zakładam przeciwdeszczówkę i ruszam w góry, gdzie robi się naprawdę zimno. Deszcz zaczyna zamieniać się w śnieg. Do przodu pcha mnie tylko wizja ciepła i słońca, które, mam nadzieję, nadejdzie wraz z Turcją. Wjeżdżam na błotnistą drogę polną w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Zanim udało mi się znaleźć równe miejsce nad rzeką, zaliczam wywrotkę w błoto, a podniesienie załadowanej maszyny, gdy wszystko było śliskie jak mydło, było nie lada wyzwaniem. To też część przygody, choć w chwili, gdy kładę się w mokrym śpiworze, w mokrych ciuchach, wcale tak nie myślę.
Komplikacje z wizą
Do Stambułu jest 350 km. Turecka odprawa celna nie była tak zła, jak mnie straszono. Stambuł jest ogromny, a dojazd z jego obrzeży do centrum zajmuje mi trzy godziny. Po chwili błądzenia znajduję hostel. Zostaję tu trzy dni, aby załatwić wizę do Iranu i trochę pozwiedzać. Wiza okazała się sporym problemem. W ambasadzie dowiaduję się, że najpierw potrzebuję autoryzacji, o którą muszę ubiegać się przez internet. Kosztuje 35$ i ma być gotowa w ciągu tygodnia. Nie pozostaje mi nic innego, jak odebrać ją w Erzurum – najdalej na wschód wysuniętym tureckim mieście z irańską ambasadą. Przynajmniej mam więcej czasu na zwiedzanie interioru.
Następnego dnia ruszam zwiedzać miasto. Na ulicy dołącza do mnie jakiś mężczyzna. Dowiaduję się, że jest handlarzem ręcznie tkanych dywanów i zaprasza mnie na herbatę. Jak miło, myślę sobie, do momentu, gdy dociera do mnie, że za zaproszeniem kryje się tylko chęć sprzedania mi dywanu. Tłumaczę, że dywanu na motocykl nie zmieszczę. W tym momencie mężczyzna przestaje ze mną rozmawiać i obrażony odchodzi. Trochę rozczarowujące, ale tak to tu po prostu działa.
Turysta w Turcji I
Opuszczam Stambuł, zostawiając na zderzaku furgonetki ślad przedniej opony, po tym jak nagle zatrzymała się na środku drogi. Kierowca tylko machnął ręką. W drodze w głąb lądu towarzyszy mi deszcz, a wraz z wysokością – chłód. Nocuję z widokiem na niesamowicie kolorową górę, a przy rozbijaniu namiotu odkrywam pod kamieniem dorodną stonogę. Od tej pory zawsze zapinam namiot i sprawdzam buty, zanim je założę. Turcja to kraj tysiąca barw. Warstwy skał mienią się kolorami od czerwieni, przez zieleń, aż po biel. Wszystko to potęguje wschód słońca, tworząc wspaniały spektakl.
Droga do Ankary staje się bardzo przyjemna, z zapierającymi dech w piersiach widokami. Kieruję się do parku narodowego Göreme w centralnej Anatolii. Znalezienie miejsca na namiot było tym razem trudniejsze. Po godzinie poszukiwań azyl daje mi sosnowy zagajnik. Zasypiam przy dźwięku myśliwców latających nisko nad ziemią, a w głowie kołacze mi się pytanie, jaki mają ładunek?
Turysta w Turcji II
Gdy zbliżam się do parku, nie mogę się napatrzeć. Zjeżdżam z drogi i pozwalam sobie na odrobinę off-roadu. Wjeżdżam do miasteczka Göreme, znanego ze starożytnych domostw wykutych w skałach. Wizerunek miasta psuje nieco wszechobecna komercja. Przejechanie przez park na motocyklu to wyjątkowe przeżycie. Skalne kominy, rzeźbione przez tysiące lat erozji, wyglądają jak z innej planety.
Ruszam dalej na wschód. Ośnieżone szczyty, kaniony z rwącymi rzekami, słońce nad głową i kręta droga wprowadzają mnie w stan euforii i dają poczucie absolutnej wolności. Turcja jest zupełnie inna, niż myślałem, i całkowicie zmienia moje wyobrażenie o niej, ukształtowane przez media. Noc spędzam nad górską rzeką.
Ostatnia noc w Turcji
Następnego poranka powietrze jest krystalicznie czyste. Zbliżam się do miasta Erzurum. Po drodze odwiedzam wodospady Girlevik, gdzie spotykam grupę uczniów na wycieczce. Następuje seria selfie z obcokrajowcem. Staje się dla mnie jasne, że w tej części kraju nie spotykają często europejskich podróżników. Erzurum to miasto uniwersyteckie, położone na wysokości 1700 m n.p.m. Nocuję w hotelu i następnego dnia pędzę do ambasady.
Po dwóch godzinach wiza jest w paszporcie, a ja, szczęśliwy jak pchła, ruszam ku jednemu z kamieni milowych wyprawy – legendarnej górze Ararat. Po 250 kilometrach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przede mną pojawia się ośnieżony szczyt. W sklepie po zapasy spotykam się ze spojrzeniami miejscowych. Wyglądają, jakby właśnie zobaczyli zjawę. Po paru kilometrach zjeżdżam z drogi i kieruję się w stronę góry. Wkrótce znajduję idealne miejsce na biwak. Godzinę później, z kubkiem kawy w ręku, obserwuję zachód słońca i górę znikającą w mroku.
Jak potoczyła się dalsza przygoda Michala Prskavca, możecie przeczytać w kolejnych artykułach: |
Źródła: archiwum autora, visualmototravel.com






































